środa, 22 kwietnia 2015

Matka filolożka kontra nowomowa z internetów

Ostatnio na forum na którym się udzielam odbyła się burzliwa dyskusja na temat skracania form. Pisania Bry zamiast dzień dobry i innych podobnych. Szybko znalazła się grupa oburzonych i jeszcze większa grupa zdziwionych oburzeniem. Jako znana w grupie Matka Filolożka, która języka ojczystego używa w jej mniemaniu w miarę poprawnie, zostałam szybko wywołana do tablicy.
Zaskoczeniem chyba dla większości będzie, że Matka Filolożka język internetu uwielbia i uważa, za zjawisko nader ciekawe. A czy się burzę czytając to czy tamto? Otóż nie.
Burzę się tylko w reakcji, na chamstwo i góralską muzykę, ale to zupełnie inna historia.
Osobiście uważam, że nie ma co się czepiać nowych form, ponieważ większość z nich pewnie z czasem wejdzie do języka. Taka kolej rzeczy, nie ma sensu walczyć o pozostanie języka takim jaki jest, bo musi się on rozwijać zgodnie z rozwojem innych form życia. Nie mówimy teraz tak jak w poprzednich wiekach. Wiele wyrazów, kiedyś nieznanych weszło na stałe do języka. Np zupełnie niepolskie słowo weekend. Był nawet taki pomysł językoznawców, żeby znaleźć polski odpowiednik, ale wyniki były raczej marne.
Zmiany w języku są powodowane zmianą sposobu komunikacji, fora, portale społecznościowe, czaty, wymuszają skracanie form. Fakt czasem jest to po prostu niechlujstwo językowe, ale mnie np nie przeszkadza słowo dekor, tak samo jak słowo hipster, event itp. W dzisiejszych czasach ludzie chorują na wieczny brak czasu, wszystko robimy w biegu, więc i skracanie wyrazów jest pewnym odzwierciedleniem rzeczywistości. Tak samo jak coraz więcej naleciałości głównie anglojęzycznych. Kilka lat temu usłyszeliśmy o tabletach, po chwili wszyscy je mieli, a za jakiś czas być może odejdą w niepamięć. Czy jest więc sens tworzenia polskiej formy tego wyrazu?
Mnie tam mało co przeszkadza. Słowo pieprzony jest używane publicznie przez wykształconych ludzi odkąd bard Muniek śpiewał o pieprzonym Żoliborzu. Czy któryś z mieszkańców Żoliborza się na to obraża? Myślę, że nie. Także, nie znamy dnia ani godziny, kiedy słowo Bry wejdzie do słownika. Będzie krótsze, wygodniejsze i wyprze skostniałe formy. Także nie ma co się burzyć.
Burzenie się i tworzenie afer z niczego też jest dla mnie znakiem czasu i cechą charakterystyczną internetu.
I super, Matka lubi krew, łzy i skakanie sobie do gardeł. Chociaż woli konstruktywną dyskusję, ale człowieki w internetach różni. Obyście trafiali na takich jak ja.
Także Branoc :)

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Nie dokarmiać dzieci!-grozi pogryzieniem przez matkę!

Malutek ma dziewięć miesięcy. Je od urodzenia, cóż już kilka godzin po porodzie, ledwo otworzył oczy wyraził dobitnie chęć przekąszenia czegoś. Jak każdy nowonarodzony malutek dostał mleko. Malutki lubią mleko, póki malutek jest całkiem malutki mleko jest standardem jego żywienia.

Problem zaczyna się pojawiać około czwartego miesiąca, kiedy to dzieć nieśmiało zaczyna wychylać główkę z wózka. Wtedy to zaczynają pojawiać się pytania: A co on je? Jak to co? Schabowego z kapustą. Proste?
Nie wiem, nigdy nie spróbowałam takiej odpowiedzi, dopiero teraz jestem mądrzejsza. Wtedy też mi się zdawało, że jestem mądra. Przeczytałam dużo mądrych, mądrości i zaczęłam rozszerzanie diety Malutka kiedy ja i on byliśmy gotowi. Zaczęliśmy od marchewki. Szybko okazało się, że do rozszerzania bardziej gotowa była matka niż dziecko. OK, trudno się mówi matka musiała odpuścić. Kolejne próby zostały podjęte kiedy Malutek siedział. I znów marchewka, jabłko, kaszka. Jakoś poszło. Matka pilnie przestudiowała wszelkie wytyczne odnośnie karmienia niemowląt i małych dzieci była więc bardziej mądra niż głupia.
Do czasu.
Do dnia kiedy matka matki zapytała Malutka: A Ty jesz już czekoladki?
WTF pomyślała matka, odpowiedziała jednak zgodnie z prawdą, choć niepytana, że nie, jeszcze nie. (W domyśle-jeszcze długo, długo nie) Pytanie to jakże niewinne rozpoczęło lawinę zdarzeń mniej lub bardziej dla matki niezrozumiałych.
Matka zaczęła się zastanawiać czy Malutek wygląda na niedożywionego, że wszyscy nagle chcą go dokarmiać. O ile pytania babć czy Malutek zje tortu są niegroźne i można je zbyć krótkim nie, to już próby dokarmiania przez obcych bywają dość żenujące.

W życiu przed Malutkowym Matka mało gadała z ludźmi. Bo i po co? Mogła na kilka godzin usiąść z książką na parkowej ławce i nikt matki nie zaczepiał. Odkąd wychodzi do parku z dzieckiem ludność zaczęła zwracać na nią większą uwagę. Nagle obcy ludzie zaczęli mówić matce jakiego ma ładnego Malutka (jakby matka do tej pory o tym nie wiedziała i ktoś jej musiał o tym mówić). Zaczęli martwić się częstym brakiem czapki u Malutka, bo jakże to w kwietniu przy dwudziestu stopniach bez czapki. Aż w końcu zaczęli się żywo interesować menu Malutka.

Malutek lubi bułki, ciemne, białe różne. Nic nie uspokaja i nie zajmuje go tak jak kawał zwykłej buły w rączce. Także buła stała się od pewnego czasu stałym towarzyszem naszych spacerów. Bez buły Malutek nie chce siedzieć grzecznie w wózku. Chce z niego uciec z krzykiem Bajo Mama idę w świat.
Sytuacja wygląda więc tak. Siedzimy sobie w parku słoneczko świeci, a Malutek spożywa swoje drugie śniadanie.
Wtedy zjawia się ona. Jest ich wiele, zazwyczaj można je spotkać w parkach lub placach zabaw. Nazwijmy ją roboczo Babą z parku. Baba z parku to zazwyczaj babcia, ale czasem i matka. Łatwo ją rozpoznać po dzieciach. Dziecko Baby z parku ma zawsze czapkę. Absolutnie Zawsze! Ma też kombinezon zimowy średnio od września do czerwca. Jeśli dziecko Baby z parku jest już mobilne na tyle że chcę się bawić na placu zabaw, Baba  uruchamia zestaw standardowych tekstów, pokrzykiwaczy takich jak- Nie biegaj bo się spocisz, nie biegaj bo się ubrudzisz, nie wchodź do piasku, nie biegaj po trawie, nie dotykaj tego itp itd.
Aura tych i podobnych okrzyków towarzyszy Babie, którą dzięki nim można z daleka rozpoznać.
Mnie tam Baby nie przeszkadzają dopóki nie znudzi im się rzucanie poleceń swoim dzieciom i nie przeniosą zainteresowania na inne dzieci. No dobra, szczerze nie interesują mnie inne dzieci. Ale czasem przychodzi ta chwila kiedy Baba zwróci uwagę na moje dziecko. Moje niewinne dziecko, które grzecznie siedząc w wózku je sobie bułkę. Baba patrzy i ze słodyczą w głosie mówi: A smakuje Ci taka sucha bułeczka? Malutek na to eghm. Baba nie rozumie więc ciągnie temat: A nie lepsza by była z szyneczką? Niepytana postanawiam się wtrącić bo widzę, że Baba nie rozumie Malutkowego narzecza. Mówię więc grzecznie, że Malutek szynki nie lubi. Baba zdziwiona. Matka myśli że sprawa załatwiona, a tu zaskoczenie. Baba wyciąga kolorowe zawiniątko i przemawia dalej do Malutka: A może czekoladkę? I wpycha mu coś co w teorii składa się ze szklanki mleka, na które Malutek ma alergię i czekolady, na której temat Matka ma swoje zdanie. Malutek zdziwiony, Matka jeszcze bardziej. Nosz kurdesz, ciśnienie matce skacze do trzystu. Malutek z wrażenia upuszcza ukochaną bułkę. No i stało się Matka przestała być miła.

W tym momencie sceny wypada ją przerwać reklamami, ponieważ to co się wydarzyło, nie nadaje się na blog parentingowy dostępny dla wszystkich bez ograniczeń wiekowych.

Przemyśleń kilka po reklamach.

Niech ktoś mi to wytłumaczy, skąd się biorą takie baby? Skąd w matkach, babkach przekonanie, że jeśli udało im się jakimś cudem odchować już swoje dzieci to nagle stały się specjalistami od wszystkiego? Od karmienia, od kup, od kaszek i kaszelków. Co jest w tych kobietach, że mają potrzebę w absolutnie każdej chwili wtrącić swoje: a moja córka też tak miała, pomogło coś tam. A co mnie to interesuje.
Nie po to stoję z chorym dzieckiem  dwie godziny w kolejce do lekarza, żeby jakaś Baba z przychodni (odmiana Baby z parku - specjalizacja medyczna) stawiała mojemu dziecku diagnozę z tyłka wziętą.
Nie po to idę wykupić leki do apteki, żeby Baba z apteki (taki kolejkowy twór, który zawsze stoi za mną) wtrąciła swoje: Tak, tak to super lek, mojemu wnukowi też pomógł. Nooo to świetnie...pytałam? Chyba nie!

Babo, czep się swego ogródka. Karm czym chcesz, lecz czym chcesz, rób co chcesz.
Póki nie krzywdzisz swojego dziecka mam to w nosie i Ty też miej mnie w nosie. Nie marzę o niczym innym.
Myśl sobie, że moje dziecko jest biedne, bo je suche bułki i pije czystą wodę, trudno. Babo chcesz szerzyć swoje teorie, napisz książkę, pisz bloga, albo załóż Kościół Wyznawców Wolnej Biedronki, ale odczep się ode mnie i mojego dziecka.
Amen

sobota, 18 kwietnia 2015

Czego nie lubią matki, czyli lista tematów zakazanych

Pisałam już kilkakrotnie, że udzielam się na jednym z forów dla kobiet w ciąży i mam. Wbrew temu, co teraz mówi się o "mamusiach na forum" ja swoje lubię.
Fakt matka to inna kategoria człowieka, ale może to i lepiej, że zbiera się to w swoim gronie i gada całymi dniami o kaszkach i kupkach, tudzież kupkach po kaszkach, niż jakby miały tymi tematami zanudzać otoczenie.

Mimo, iż na moim forum babki sympatyczne i raczej się dogadują, niemożliwym by było, żeby obyło się bez spięć. Komu się wydawało, że to możliwe chyba nigdy nie był na zakupach w dzień targowy, ani w przychodni zdrowia zimą.

U nas scen aż tak dantejskich nie ma, ale od czasu do czasu okazuje się, że ktoś kogoś wkurza. Może nie personalnie wkurza, ale wkurza go to czy tamto. Bo nie wiem czy wszystkim wiadomo, wbrew obrazkom kreowanym w reklamach Pampersów i Coca Coli matka jest jedną z najbardziej wkurzonych istot w przyrodzie.
Tak, tak, matka wcale nie uśmiecha się radośnie przewijając kupę. To nie uśmiech, ten wyraz twarzy to spięcie wszystkich mięśni, żeby nie zwymiotować.
Albo reklamy słoików dla dzieci, psychedelicznie uśmiechnięta kobieta podaje równie uśmiechniętemu dzieciakowi łyżeczkę cudownej papki. Idę o zakład, że aktorka z reklamy nie ma dzieci. Wiedziałaby wtedy, że szczery uśmiech matki występuje dopiero po jedzeniu i to wyłącznie jeśli:
-dziecko za pomocą spazmów nie odmówiło jedzenia,
-cała papka nie wylądowała na matce (w tym przypadku podłoga to szczęście),
-nie trzeba malować mieszkania,
-dziecko nie zwróciło pięknie zjedzonego obiadku.
Jeśli chodzi o szczery uśmiech dziecka to występuje on dokładnie wtedy gdy wystąpi, któryś z w/w przypadków.

Wracając do wkurzonej matki, na wstępie trzeba postawić założenie, że matka jest wkurzona cały czas. Czasem jednak wkurzenie jest uśpione. (Najczęściej wkurzenie śpi wraz z dzieckiem)
Co wkurza matkę? Najczęściej inna matka, bądź też mąż, teściowa, sąsiadka - ale to już temat na inny wpis, ewentualnie 10 tomową powieść.

W tym miejscu postaram się przytoczyć kilka drażliwych tematów, których jeśli nie chce się zostać zhejtowanym lepiej wśród matek nie poruszać.

Po pierwsze primo: nie może Ci być lepiej niż innym, tzn może, no ale chyba chcesz żyć?
Wśród matek trzeba narzekać, obojętnie na co. Najbezpieczniejsze tematy to brak snu, niegrzeczne dziecko, głupi mąż, lub wredna teściowa. Najlepiej jak masz wielką kumulację wszystkich w/w problemów, a do tego ząbkowanie i okres. (Dla jasności dziecko ząbkuje, Ty masz okres).
Matka wśród innych matek musi być taka sama. Mieć wymiociny na tygodniowym dresie, kilometrowe odrosty na włosach i obgryzione ze stresu paznokcie.

Byłaś u kosmetyczki? Nie pisz o tym na forum! Zaraz wyjdzie, że jesteś ignorantką, która dba bardziej o siebie niż o dziecko. W dodatku, jak mogłaś znaleźć na to czas? Pojawi się fala zazdrości i będziesz musiała się tłumaczyć po co Ci zrobione paznokcie do zmiany pieluch.

Nie wychodź z koleżanką na piwo. Po pierwsze: jakie piwo? Matki nie piją. NIGDY! Nie piją, bo karmią. Jak nie karmią (głodzą) to też nie piją, bo jest przykro tym co karmią. Wszelki alkohol jest zabroniony do osiemnastki dziecka. Wtedy z okazji imprezy, można sobie chlapnąć dwa łyki szampana. Ewentualnie zalać się w trupa, odbijając sobie te wszystkie lata. To już indywidualny wybór. Przed osiemnastką nie można. To nic, że masz opiekę nad dzieckiem, albo np dzieciak jest na dwutygodniowym obozie. Głupia wymówka. Nigdy nie wiesz, kiedy z obozu zadzwonią, że twój piętnastolatek płacze za mamusią i będziesz musiała po niego jechać w środku nocy. I co wtedy powiesz?
Po drugie: nie możesz wyjść na piwo z koleżanką, bo wszystkie Twoje koleżanki muszą mieć dzieci. Możesz wyjść na wspólny spacer. Do parku rzecz jasna.

Kolejna kwestia to zakupy. Oczywiście, możesz się pochwalić nowym super zestawem smoczków, bądź śpioszków z promocji, inne zakupy nie wchodzą w grę. Można też napisać o zakupach spożywczych, ale tylko w kontekście wrzasków dzieci w sklepie.
Ubrania dla siebie? Zapomnij.
Chyba, że już naprawdę musisz, np w dresie w którym chodzisz od lat wypaliły się dziury od wymiocin.
Buty - jasne, brzydkie ale wygodne.
No i podstawowa zasada.
Matki nie chodzą dla przyjemności do centrów handlowych. Nie przymierzają ciuchów. A już na pewno nie podrzucają w tym celu nikomu dzieci. Matki kupują ubrania przez internet. W nocy oczywiście.

Kolejny temat, który wywołuje zainteresowanie na forach to choroby. Jeśli dziecko jest zdrowe, nie pisz o tym, Nie możesz, napisz jak będzie chore. Podobnie jeśli dziecko jest grzeczne. Grzeczne i zdrowe dzieci nie mają prawa bytu na forach.

Należy też pamiętać, aby przemilczeć wszelki wygospodarowany czas wolny. Pisanie postów wyłącznie jedną ręką z płaczącym dzieckiem na jednej ręce.
Trzeba stale pamiętać, że ktoś może mieć gorzej. Nie pisz o długiej kąpieli w wannie z pianą. Jak już musisz się kąpać to na szybko pod prysznicem (pamiętaj przy tym żeby nie zalać niani elektronicznej).

Pamiętając o tym wszystkich zakazach trzeba również wziąć pod uwagę to co jest wskazane w kontaktach z innymi matkami.

Wspólne przeżywanie problemu przejawiające się słowem *tulam*. Cudowny lek na całe zło, jeśli komuś dzieje się źle tulasz go i już sprawa załatwiona. Oczywiście tula się wyłącznie internetowo, w realnym życiu można by kogoś przytulić ewentualnie. Poza tulaniem dobrze jest też napisać, że ma się to samo (obojętnie czy się ma czy nie ma). Można też zawsze rzucić jakąś złotą radą prosto z tyłka, w stylu sąsiadki brata szwagier miał podobny problem - pomógł ocet.
Wspólne przeżywanie problemów jest ważne, buduje relacje, tworzy więzi.

Jak widać zasad nie ma wiele, a na forach i grupach parentingowych panuje iście sielska atmosfera.
Także, zapisujcie się, tworzcie grupy i enjoy :)

piątek, 17 kwietnia 2015

Przemyślenia śniadaniowe


Czy mamy jedzą śniadanie? Odpowiedź wydaje się banalnie prosta tym, którzy dzieci nie mają i bardzo złożona, tym którzy są rodzicami. Jeśli, ktoś posiada dziecko, zwierzę domowe, a w dodatku wrodzony brak życiowego ogara, to już historia zwykłego śniadania łatwo może przejść w psychodramę.

Jak to wygląda u mnie?
Tak mama je śniadanie... pod warunkiem, że potrafi je zrobić i zjeść jedną ręką. Na drugiej w tym czasie wisi mniej lub bardziej wyjące dziecko, które akurat w tej chwili potrzebuje swej matki. Szczęściem śniadaniowym jest jeśli wyjec nie wpakuje ręki w kanapkę i nie wyleje herbaty. Herbata jest oczywiście zimna, bo o gorącej matka może zapomnieć. Kiedy herbata jest gorąca, dziecko najczęściej tworzy kupę/rzyga/wyje/ma inną tragedię życiową. Niepotrzebne skreślić. Jak matce uda się ogarnąć bieżącą sytuację, herbata jest co najmniej letnia. Szczęściem jest jeśli po opanowaniu sytuacji nie okazuje się, że współpracujący z dzieckiem koteł korzystając z okazji zajumał zostawioną w popłochu wędlinę. Zostawiając dekoracyjny dowód w postaci kromki chleba gustownie przyklejonej stroną masła do płytek kuchennych. Kiedy matka zrobi kanapki od nowa, okazuje się, że akurat w tym momencie dziecko jest głodne. Jest zdecydowanie bardziej głodne od matki. Musi jeść - Teraz! Wiedząc o czuwającym kocie, przezorna matka ukrywa kanapki w lodówce. Robi butelkę, jedną ręką karmi dziecko, drugą je przyschnięte lekko kanapki i popija zimną herbatą. Dziecko zjada szybciej. I chce się bawić - teraz! Matka myśli, że zajmie czymś dziecko na szybko i skończy posiłek. (Śniadanie - najważniejszy posiłek dnia) zarzuca dziecko zabawkami, pokazuje, zabawia, struga pawiana z nadzieją, że mały terrorysta zajmie się sobą. W końca się udaje. Matka wraca do kanapek. Bez większego zdziwienia stwierdza, że koteł zajada salami na podłodze.
Już wie skąd koteł ma salami.
Sprząta resztki kanapek.
Robi kolejną kawę.
Koteł nie lubi kawy.

Blogi nie są dla mnie, czyli co się działo od sierpnia do kwietnia

Pisząc najprościej jak się da od sierpnia do kwietnia minęło osiem miesięcy. W życiu matki to jak lot na księżyc.

Czy tylko mnie jak nie miałam dzieci wydawało się, że dziecko do roku czasu wyłącznie leży, płacze i je? Kończąc rok dziecko nie przestając jeść i płakać wstaje, zaczyna chodzić i mówić. Serio myślałam że dzieci tak są skonstruowane.
Otóż, nic bardziej mylnego.
Obecnie Malutek ma prawie dziesięć miesięcy. (Nie leży i nie płacze - przynajmniej nie cały czas) Ku zdziwieniu własnej matki Malutek nauczył się chodzić, jeść z łyżeczki (tudzież z podłogi), śmiać się w głos (głównie z matki) i wielu innych ciekawych rzeczy. Matka, została wciąż nieogarnięta.
Ba, czas mija, dziecko rośnie, a Matka jakby jeszcze mniej ogarnięta.

To tak w telegraficznym skrócie, teraz już będzie standardowo. Czyli przydługo i nie zawsze z sensem. Pod warunkiem, że ktoś mnie zmotywuje do bywania tu częściej.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Tusiowe chustowanie dzień pierwszy


Na wstępie zaznaczyć trzeba, że do zakupu chusty przygotowałam się idealnie. W sensie teoretycznym oczywiście. Niestety innego sposobu u mnie nie ma, bo w moim niewielkim mieście brak jakichkolwiek klubów czy tym bardziej szkół chustonoszenia. Ba, ja tu nawet człowieka z chustą nie widziałam. Ale, że Tusiek uparty jest to jak postanowił tak zrobił. Przeczytałam chyba całe internety w poszukiwaniu opinii, porad i wszelkich za i przeciw. Wybór padł na kółka z kilku powodów. Bardzo odpowiada mi zastosowanie tej chusty, to że nadaje się świetnie do karmienia, jest w miarę prosta do wiązania, nie grzeje tak jak elastyczna. Poza tym jest mniejsza od standardowych i przydaje się na krótkie wyjścia i po domu bez potrzeby skomplikowanych wiązań. No i cena też była zachęcająca. Jak postanowiła tak zrobiła.
W dniu dzisiejszym w progu mego mieszkania pojawił się Pan doręczyciel z niewielkim pakunkiem.
Pierwsze wrażenia: materiał ok, kółka ok, wzór ok. Korzystając z łaski syna mego, który w końcu od rana padł ze zmęczenia zrobiłam sobie seansik filmów instruktażowych. I faktycznie samo związanie chusty jest dość proste. Nie banalnie proste, bo wbrew pozorom nie wystarczy przeciągnąć, ale jeszcze ułożyć odpowiednio ale spokojnie można sobie poradzić. Z chustą na ramieniu pełna dobrych chęci postanowiłam ją wypróbować. Kątem oka spojrzałam na śpiące dziecko i stwierdziłam, że trzeba się przygotować bardziej. Wybór padł na Andrzeja. Czułam, że Andrzej w razie czego mi wybaczy, żeby była jasność Andrzej jest pluszowym psem zbliżonym gabarytami do Malutka.
*żadne żywe zwierze, ani tym bardziej człowiek nie ucierpiał podczas tej próby.
Odtworzyłam wujka YouTube i krok po kroku udało mi się umiejscowić Andrzeja w chuście. Gdyby Andrzej był żywy pewnie złamała bym mu nogi przy tej pierwszej próbie. Przypominając sobie o śpiącym Malutku, włączyłam Replay i wykonałam całą akcję od nowa tym razem z litością dla kończyn Andrzeja. W między czasie udało mi się skorygować kilka błędów. OK więc po kilku próbach Andrzej znalazł się w chuście, dociągnięty odpowiednio i w odpowiedniej pozycji dla noworodków i małych niemowląt. Dumna z siebie oceniłam jeszcze całość w lustrze, jest ok. Znów spojrzałam na śpioce dziecko i znów na Andrzeja. Hmm odkrywczo stwierdziłam, że nawet jeśli technicznie jest ok to Andrzej nie powie mi czy jest szczęśliwy. Wypiłam pół żurawinowego Karmi na odwagę, kiedy Malutek postanowił wstać.
Przygotowałam go do operacji, tj Nakarmiłam, odbiłam i przewinęłam, żeby ograniczyć wszelkie czynniki, które mogłyby wywołać dyskomfort u Malutka. W między czasie wypiłam drugą połowę Karmi. Czując moc i wiarę we własne możliwości  przystąpiłam do działania. Malutek na początku wyrażał zainteresowanie i uznał całą sytuację za fajną zabawę. Trochę mniej fajnie zrobiło się kiedy znalazł się już cały w chuście, ze zdziwienia z nagłego ograniczenia przestrzeni życiowej nastąpił krzyk. Przerażona tym faktem, zamiast spróbować skorygować wiązanie szybko wydobyłam Malutka z chusty. Hmm ja zestresowana, on też i tak się to skończyło.
Wnioski:
Malutek nie współpracuje tak jak Andrzej i trzeba to wziąć pod uwagę.
Malutek jest jednak większy niż Andrzej.
O ile mój syn uznał wkładanie do chusty za fajną zabawę to poprawki już go znudziły, trzeba więc je przyspieszyć.
Wracam do prób na Andrzeju.
Sukces dnia pierwszego:
Mogę nosić w chuście pluszowego psa, pytanie tylko brzmi po co.
Jakby nie było nie poddaje się.

Krótka rozprawka na temat poradników wszelakich

Ludność ogólnie książek nie czyta, co mnie osobiście bardzo boli, bo potem spotyka się niby wykształconego człowieka co to np wyłancza. Włancza i już, on całe życie włanczał i będzie włanczał i nawet do głowy mu nie przyjdzie, że przecież włącznika do tego używa. Ale nie o tym miało być.
Mimo widocznego kryzysu czytelnictwa w księgarniach walają się całe stosy poradników wszelkich. I ludność to kupuje szukając najlepszego sposobu na wychowanie dzieci, na wytresowanie psa, uratowanie związku, znalezienie pracy itp. Książki te przepełnione są w większości subiektywnymi, niczym nie potwierdzonymi teoriami ludzi, którym się wydaje, że odkryli coś przełomowego. A właśnie: przełomowe odkrycie, rewolucyjna technika, cudowne efekty to hasła, które najczęściej są powtarzane przy tekstach reklamowych tychże poradników. Jeszcze jeśli przed nazwiskiem autora jest dr (nie ważne jaki, ważne że jest) i na okładce jest tekst, że 120% ludności poleca to już sukces murowany. No więc ludność poradniki kupuje, bo porady potrzebuje, a potem stosuje bezkrytycznie bo przecież skoro tylu ludziom pomogło to mnie też MUSI pomóc. I pomaga, bo przecież wielka jest siła ludzkiej podświadomości.

Przejdźmy do Języka niemowląt, autorek Hogg Tracy, Blau Melinda. 
Książkę tą przekazała mi koleżanka całkiem niedawno. Eh, przekazała to mało powiedziane, ona mi ją wręczyła jak Biblię i niemal konspiracyjnym szeptem obwieściła jakoby ta książka uratowała jej życie. Grzecznie podziękowałam zapewniając, że przeczytam. Podeszłam do sprawy z pełnym krytycyzmem, jak zwykle zresztą, bo jak inaczej podejść można do fikcji literackiej. Co innego przecież gdy czytamy poparte badaniami naukowymi teksty, a co innego tego typu książki.
Ale przeczytałam, dobra przyznaję, nie całą ale dość obszerne fragmenty. Żeby była jasność nie neguje tej książki zupełnie, ale daleka też jestem od stwierdzenia, które przeczytałam zupełnie niedawno na jakimś forum, że książkę tę powinno się dawać z szpitalu zamiast wyprawki, albo powinno być do jej zakupu dofinansowanie z ubezpieczenia.Nawiasem mówiąc zawsze się zastanawiam czy ludzie pisząc w internetach zdają sobie sprawę z tego, że ktoś ich czyta i czy oni naprawdę tak myślą;)
Wracając do samej książki. Jeśli tylko podejdziemy do niej z pewnym dystansem można z tej lektury wyciągnąć kilka dobrych informacji. Podobała mi się teoria o wsłuchaniu się w dziecko, że jeśli płacze to niekoniecznie musi być głodne i żeby próbować rozróżniać rodzaje płaczu. OK ale czy i bez tej książki każda z nas tego nie robi? Nie stara się zrozumieć swojego dziecka? Czy normalna, inteligentna kobieta, która kocha swoje dziecko nie stara się go zrozumieć? Czy naprawdę trzeba było poradnika, żeby wiedzieć, że dziecko też człowiek któremu należy się uwaga i szacunek? Jeśli ktoś musiał to przeczytać w poradniku to na tą chwilę pada moja teoria. Pomijając to co autorka napisała oczywistego, dla wypełnienia stron chyba przejdźmy do meritum czyli do jej prostego planu (?) Jeśli nie tak to w książce było nazwane to przepraszam już jakiś czas temu miałam ją w rękach. Plan przedstawiony przez autorkę jest super. Jest super dla kogoś kto nie ma dzieci i myśli że można je zaprogramować. Jak dla mnie ten plan to totalna bzdura więc nie będę się nad nim rozwodzić. To tylko moja opinia, jeśli ktoś stosuje i się sprawdza to super.
Kolejna kwestia to rozróżnienie bodajże 5 rodzajów osobowości dziecięcych, z tym, że po co? W tej chwili mogłabym napisać, że osobowości dzieci są identyczne jak charaktery poszczególnych postaci z Kubusia Puchatka. Ba, byłabym nawet w stanie napisać kilkuset stronnicową rozprawkę na ten temat. Jestem też przekonana, że sporo kobiet stwierdziło by, że ich dziecko to typowy
Tygrysek, bo przecież Prosiaczek sąsiadki jest w porównaniu taki niepozorny i cichy, a ich to cały czas się wierci. Itd. Można ludziom wiele rzeczy wytłumaczyć, tyle że po co?
Teorie, teoriami i nawet można próbować wcielać je w życie, pomijając to, że autorka bierze pod uwagę tylko dzieci książkowe. Tj urodzone w terminie, zdrowe no i oczywiście bez kolek. Myślę, że wszystkie teorie autorki padają na pysk w zderzeniu z jakąkolwiek dolegliwością u dziecka.
Z rzeczy zupełnie przyziemnych w książce okropnie irytuje jej głębokie zakorzenienie w kulturze amerykańskiej. Powiedziała bym nawet, że jest bardziej amerykańska jak Statua Wolności. Zaryzykuje nawet stwierdzeniem że bardziej niż McDonald.
Podsumowując książka nie jest zła, poczytać można, jeśli nie ma się nic innego pod ręką. Kilka kwestii jest ciekawie opisanych, jednak autorka mimo usilnych starań Ameryki nie odkryła.
Jeśli jednak książka komuś pomogła i do niego przemawia to nie mam zamiaru tego negować, w tym przypadku akurat cieszy mnie, że ktokolwiek cokolwiek czyta.